„TRIUMF SERCA” – film, który ogląda się wstrzymując oddech. Film po którym większość widzów nie rusza do wyjścia, tylko zahipnotyzowani wpatrują się w napisy końcowe. A przecież brak suspensu – zakończenie znamy. Film surowy, z udziałem 10 facetów uwięzionych w bunkrze głodowym, co z pewnością nie jest sexy.
Wszystko jest w kontrze do kina efektownego, szybkiego, kasowego. A jednak z seansu trwającego ponad dwie godziny nikt nie wyszedł. Jeśli myślicie, że salę zapełniły ‘mohery’, to jesteście w błędzie.
Opatrzony tytułem (pozornie) sentymentalno-durnym. Gdybym nie wiedziała, że „Triumf serca” jest aluzją do nazistowskiej produkcji propagandowej „Triumf woli”, ominęłabym taki tytuł szerokim łukiem.
Reżyser i zarazem scenarzysta Anthony D’Ambrosio buduje tragedię wedle klasycznego modelu, ale… wbrew niemu. W głównym wątku mamy jedność miejsca i czasu, a także komentujący Chór. Jednak, w odróżnieniu od tragedii greckiej, tu nie istnieje fatum: Maksymilian Kolbe pozostaje człowiekiem wolnym, choć wszystko zdaje się tej wolności zaprzeczać. Uwięziony w Auschwitz wybiera śmierć z własnej woli, uwalniając tym od śmierci innego człowieka. Wraz z 9 innymi więźniami mają skonać z pragnienia i głodu wrzuceni do głodowej celi. Kilka metrów kwadratowych. Więzienie w więzieniu.

Wszystko co zostaje powiedziane w tej klaustrofobicznej przestrzeni i wszystko co się tam wydarzy, służy jednemu: przekonywaniu towarzyszy udręki, że nawet w sytuacji ekstremalnego przymusu możliwe jest zachowanie wewnętrznej wolności. Dzień po dniu rysują się pola spięć między skazańcami.
Jest sierpień roku 1941; masowe transporty Żydów do Auschwitz zaczną się pół roku później. Niemcy nie robią jeszcze selekcji etnicznej i wraz z Maksymilianem w głodowej celi są Polacy, i polscy Żydzi. To właśnie od starego Żyda, „nauczyciela nauki ścisłej, czyli Tory”, Kolbe otrzymuje mocne wsparcie. Pozostali są młodzi, ukradziono im marzenia, nie chcą umierać. W swym losie nie widzą śladu sensu i nie zamierzają nadawać śmierci sensu.
Jeśli podejmujemy interpretację religijną, to o ich dusze walczy ksiądz katolicki Maksymilian. Ale możliwa jest też interpretacja świecka, antropologiczna – Kolbe walczy, żeby skazańcy ocalili wewnętrzną wolność, by zrozumieli, że w obronie ludzkości i człowieczeństwa toczą wojnę ze Złem i są tej wojny bohaterami.
Obiecuje im zwycięstwo i to zwycięstwo dostaną!
Tak, to nie jest film przygnębiający.
Twarzą radykalnie odmiennej wizji świata jest zastępca Rudolfa Hössa – Lagerführer Karl Fritzsch. To on mówił do więźniów: „Jeśli są w transporcie Żydzi to mają prawo żyć dwa tygodnie, księża miesiąc, reszta trzy miesiące […] Wszyscy razem nie jesteście ludźmi, tylko kupą gnoju.” Film sugeruje, że Fritzsch planował operację medialną z udziałem Kolbego. Znając wielką popularność franciszkanina zamierzał nagłośnić jego upokorzenie i zniszczenie.
Toczą śmiertelny bój. Wbrew logice, dysponujący gigantycznym aparatem przemocy Lagerführer Fritzsch, w starciu z bezbronnym Kolbem ponosi totalną klęskę.

Anthony D’Ambrosio mówi: „Katolicka historia jest często opowieścią o odwróceniu porządku władzy: Bóg jako dziecko, król na krzyżu. Ten paradoks powtarza się w życiu świętych – a w przypadku Kolbego w sposób szczególnie wyraźny.” A potem dodaje: „Kultura Polski ma w sobie powagę oraz mroczną, niezachwianą nadzieję, która od zawsze mnie fascynowała. Szczególnie wtedy, gdy sam przechodziłem przez osobisty mrok, historia Polski przyciągnęła mnie z wielką siłą.” Tych słów nie wymyślili pijarowcy. Amerykanin zna historię Maksymiliana Kolbego z najdrobniejszymi szczegółami. Całe sekwencje, a nawet sceny filmu, są cytatami.
Bruno Borgowiec (znakomita rola Lecha Dyblika) w 1946 złożył zeznanie przed notariuszem: „Początkowo więźniowie krzyczeli z rozpaczy, bluźniąc przeciw Bogu. Pod wpływem ojca Kolbego zaczęli się modlić i śpiewać pieśni do Matki Najświętszej. Dodawał im otuchy, spowiadał i przygotowywał na śmierć. Stojąc lub klęcząc, wpatrywał się pogodnym wzrokiem w dokonujących inspekcji esesmanów. Znieść tego nie mogli i krzyczeli: »Patrz na ziemię, nie na nas!«
Sugestywną kreację, w tajemniczy sposób łącząc autorytet i czułość – stworzył Marcin Kwaśny jako Maksymilian.
Pozostaje jeszcze jeden aspekt. Tak, to jest moralitet. Ale moralitet XXI wieku, pisany przez – i dla – człowieka mającego w pamięci wszystkie grozy i demony wieku poprzedniego. Moralitet nie mający nic wspólnego z prop-agitką. Jeśli jednak ktoś się zastanawia, jakim cudem chrześcijaństwo (i Kościół) trwa mimo wszystkich błędów, a nawet zbrodni, „Triumf serca” daje odpowiedź.
Tekst artykułu: Liliana Sonik
Źródło: Facebook.pl / Zdjęcia: Rafael Media Sp. z o.o.